Anna Nasiłowska
Miasta Miasta, Verba, Warszawa 1993.

Omówienie:

Miasta, książka nagrodzona w konkursie wydawniczym Fundacji Kultury, s. 152, ISBN 83-850-61-34-7.

Książka ukazała się w połowie 1994 roku.

Moje miejsce

<wstęp do książki>

Urodziłam się w Warszawie, tu mieszkam i być może będę mieszkać dalej. Niektórzy lubią zmieniać miejsca i przyjaciół. Ja nie bardzo. Miejsca i ludzi i tak zmienia czas. Zwłaszcza w Warszawie. Kiedyś chodziliśmy z moim Ojcem po ulicy, przy której mieszkał będąc dzieckiem. Z tamtych czasów nie ocalał ani jeden dom. Ulica nazywała się przed wojną Gęsia (Gięsia, jak wymawiali warszawiacy) a teraz nazywa się Anielewicza. To dawne tereny getta, wciąż jakby puste mimo nowych domów. Zawsze gdy tamtędy przejeżdżam, czuję dreszcz. Mam nadzieję, że nic podobnego nie stanie się z ulicami mojego dzieciństwa, choć czas wokół zmienia tak wiele: państwa, i ustroje, nasze przyzwyczajenia, myśli i sny, nazwy miejsc i funkcje budynków. Dom Partii - jest taki budynek w centrum, mówiło się też "biały dom", to tu mogli zakazać, albo nakazać. Pisząc cokolwiek w państwowej prasie to z nimi toczyło się chytrą grę, myśli obijały się o szary mur. Teraz gra się tu na giełdzie kapitałowej. Kiedy pierwszy raz zobaczyłam chłopaków na deskorolkach tam, gdzie dawniej kręcili się co najwyżej jacyś niewyraźni w płaszczach, pomyślałam, że oni może nawet nie zrozumieliby, z jakich powodów idąc na przystanek omijam wciąż to miejsce sporym łukiem.

W czasie, gdy wszystko wokół zaczęło się zmieniać w przyspieszonym tempie, zaczęłam jeździć. Na Wschód i na Zachód. Tam też się zmieniało. Na wszystkie te miasta patrzyłam poprzez własne doświadczenie i wpisywałam w nie Warszawę. Może więc tak naprawdę jest to książka o moim mieście, które nie jest ani najpiękniejsze, ani nie leży w jakimś magicznym środku, ale stanowi centrum mojego świata, punkt odniesienia wszystkich moich doświadczeń. Paryż, Rzym, Moskwa, Berlin, Leningrad, który wkrótce stał się Sankt­Petersburgiem, Wilno, Lwów - wszędzie tam spotykałam ludzi, którzy mieli mi coś do powiedzenia dlatego właśnie, że pochodzę z tego miejsca w Europie, że byłam dla nich przybyszem, którego traktuje się po trosze jako przedstawiciela, wysłannika. Toteż zawsze uważałam, że są to nie tyle moje osobiste wspomnienia z podróży, co jakaś część wspólnego doświadczenia, która szczęśliwym trafem mnie została powierzona.

Ta Europa, którą zobaczyłam, daleka była od pięknego ideału eseistów, choć pełna obrazów przeszłości, odciśniętych mocno w architekturze, w mentalności, we wszechobecnej symbolice. Próbowałam odnaleźć sens codzienny, praktyczny "bycia Europejczykiem". Co to znaczy, gdy jedzie się autobusem, rozmawia z przypadkowo spotkanym przechodniem, kupuje chleb. Jaki chleb? Inny w Paryżu, inny w Moskwie. Jakie symbole widnieją na pieniądzach, którymi się płaci. I jak się kupuje? Stojąc w zwartym tłumie, w którym narasta napięcie, czy na rogu, kilka kroków od domu, wymieniając ze sprzedawczynią uprzejme zdania o pogodzie i nieodmiennie serdeczne życzenia dobrego dnia. W Polsce zaznaliśmy trochę jednego i trochę drugiego. Legenda stanu przejściowego o chrupiących bułeczkach nie spełniła się za czasów ministra handlu o literackim nazwisku. Ale trochę później - tak.

Co to znaczy, że trochę w nas Wschodu, a trochę Zachodu? Kiedy jeden z Polaków, przedstawiając się we Francji, powiedział o sobie tylko: Jestem Europejczykiem, uznaliśmy, że to bufon. To zabrzmiało jak Made in Europe na etykietce, aby ukryć, że rzecz pochodzi z jakiegoś podrzędnego warsztatu pod Istambułem, albo i pod Warszawą.

Europa to różnorodność. Nie dający się z niczym porównać zapał ogarniający Francuzów, gdy mowa o winie i kuchni. I dotycząca tej dziedziny autoironia Anglików. W Oxfordzie jako praktyczny przykład gramatyczny polecano do zapamiętania następujące zdanie: Gdyby na całym świecie kucharzami byli Anglicy, wszyscy ludzie byliby struci. Nie ma "Europejczyków", choć ma być wspólna (podobno) waluta, instytucje i gospodarka.

Europa to demokracja. I poszanowanie praw i godności człowieka. Ale to co innego znaczy w państwach dobrobytu, a co innego w krajach, gdzie wszystkiego jest za mało, gdy naruszone jest poczucie bezpieczeństwa, narasta kryzys. Najgorętsze tyrady sławiące zalety demokracji usłyszeć można tam, gdzie jest jej najmniej, gdzie się o nią walczy narażając się na represje, może nawet śmierć. Tam, gdzie jest ona ustrojem z dawna już obowiązującym, dominuje raczej pewien rodzaj melancholii, jaką wywołuje nieokreślona tęsknota za czymś posiadającym mniej wad. Jeszcze kilka lat temu przybierała ona najczęściej formę lewicowych haseł, za którymi stała utopia nowego społeczeństwa. Teraz, po upadku komunizmu, jest to dużo rzadsze. Jesteśmy sprawcami pewnego zawodu: jednych pozbawiliśmy utopii, drugich zaś - klarownego obrazu wroga. Posiadanie wroga to pewien luksus, zastępujący nawet określenie celu.

Jeśli jednak sama demokracja związana jest tak bardzo ze społeczeństwem sytości i dobrobytu - cóż to znaczy dla nas, gdy stabilność ekonomiczna i sukces wydają się bardzo odległe i niepewne? W sferze życia codziennego, w dziedzinie najbardziej praktycznej, oznacza to zupeh1ie konkretne napięcia. Poczucie krzywdy i frustracja nie rozwija szacunku do instytucji publicznych. Kolejny orzeł w koronie nie napawa dumą i szczęściem, lecz wywołuje pytanie: A ile kosztował? Na te złote pazurki - ile wydali? Zawsze wyjdzie, że to znów "oni" i że za dużo.

Tak często w Polsce funkcjonują dwie karykatury: Wschodu i Zachodu. Najczęściej jest to podkreślanie całkowitej obcości wobec Wschodu i nieudolna próba naśladowania kapitalizmu, czasem też z podkreśleniem, że on ma być "nasz", własny. Gdy pojawiło się zjawisko bezrobocia, w Polsce w całkiem poważnych gazetach można było przeczytać, że to świetnie, oznaka zdrowia i przejścia do prawdziwego kapitalizmu, czego "tam" jednak się nie usłyszy. Chaos idei i mitów rodzi rozczarowanie, które wcale nie przybiera formy wyszlachetniająco-melancholijnej tęsknoty „do czegoś innego". Odmienność pozycji startu i podstawowych reakcji dowodzi jednak, że istnieje i istnieć będzie istotna bariera w miejscu dawnej "żelaznej kurtyny". Próbowano nazwać Europą Środka tę naszą część, by podbudować nie najlepsze samopoczucie. We Francji nikt nie wierzył, że pochodzę "ze środka", z pewnym zdziwieniem przyjęłam, że mój język wykładany jest na uniwersytecie wśród "orientalnych" - jak chiński, turecki, czy mongolski. Hiszpanie mają nawet powiedzenie "dalej niż w Polsce", bo leży ona, jak wiadomo powszechnie, na krańcu świata i można poważnie wątpić, czy coś znajduje się jeszcze dalej.

Moja książka mówi więc o zmieniającej się Europie, jaką można zobaczyć przechodząc ulicą, jaka się rysuje z migawkowych rozmów i zdziwień. Dlaczego poszukując tego konkretnego wymiaru przemian politycznych, które w latach, gdy pisane były moje eseje czy reportaże całkowicie zachwiały utrwalonymi strukturami, mogłam go odnaleźć opisując miasta? Miasto to soczewka. Greckie słowo polis, miasto, zawiera ten sam rdzeń co polityka. To jeden z tych elementarnych związków, które źródła słów przechowują jako podstawę tak powszechną i niezmienną, że uchodzi ona uwadze.

(1992)

indeks książek