Szkoło, daj się lubić!
Publikowane w: "Tygodnik Powszechny" nr10 z 9 marca 2008

Doc. dr hab. Anna Nasiłowska

pisarka, krytyk literacki , pracownik Instytutu Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk

Nie uczmy wszystkich wszystkiego

To dobrze, że sprawa systemu edukacji staje się przedmiotem dyskusji. Po pierwsze - temat jest zbyt ważny, by pozostawić go w rękach urzędników i polityków, bo dotyczy rodziców, przyszłości dzieci i wreszcie - edukacji całego społeczeństwa a zatem jego szans na rozwój i przezwyciężenie różnorodnych barier. Po drugie - powraca po okresie, gdy wszelkie decyzje podejmowano w sposób skandalicznie arbitralny, kierując się racjami ideologicznymi a przyjmowano je w atmosferze publicznego skandalu. Nie jest dobrze, gdy osoba ministra wywołuje aż takie emocje jak było to za czasów Giertycha. Po trzecie - od reformy AWS-owskiej upłynęło już wystarczająco dużo czasu, by możliwa była ocena jej skutków praktycznych. Dojrzewa świadomość, że konieczne są zmiany.

Chociaż z największą krytyką spotyka się gimnazjum jako szkoła "przejściowa", sprzyjająca powstawaniu poważnych problemów wychowawczych i o niejasnej roli edukacyjnej, to jedyne propozycje zmian, jakie usłyszeliśmy ze strony minister Hall, dotyczą nie owego problematycznego "środka" ale początku i końca edukacji, czyli posłania dzieci do szkół o rok wcześniej i zakończenia edukacji ogólnej po pierwszej klasie liceum, po to by następne dwa lata poświęcić na naukę pod kątem wybranej specjalizacji. Pomysł, by przyszłym reprezentantom nauk technicznych nie zawracać głowy historią, wydaje mi się po prostu nieporozumieniem. Dostrzegam w nim jednak pewien pozytywny element - nareszcie ktoś uznał, że uczenie wszystkich wszystkiego nie ma sensu a mityczne "wyrównywanie szans edukacyjnych" prowadzi do obniżenia poziomu i efektów, które może nieźle prezentują się w generalnych statystykach, ale nie zadowalają ani humanistów ani przedstawicieli ścisłych dyscyplin, coraz bardziej zaniepokojonych tym, że spada i poziom, i liczba kandydatów na politechnikach.

Uzasadnione obawy wielu rodziców budzi też sprawa posłania dzieci do szkoły o rok wcześniej. Przedszkole jest zazwyczaj niewielką instytucją, dostosowaną organizacyjnie a nawet architektonicznie do potrzeb dzieci i biorącą pod uwagę plan dnia pracujących rodziców. Szkolne "zerówki", działały inaczej i przeznaczone były dla dzieci z rodzin, w których jedno z rodziców nie pracuje bądź mogą one liczyć na codzienną pomoc dziadków; dziecko przychodzi na konkretne zajęcia i plan lekcji szkolnej zerówki w żaden sposób nie daje się pogodzić z rozkładem dnia normalnie pracującego rodzica. Oczywiście, czasem nie było innego wyjścia i trzeba było zerówkę łączyć z uczęszczaniem do szkolnej świetlicy, ale nie jest to dla dziecka lepsze niż opieka w grupie przedszkolnej, gdzie na zmianą pracują dwie nauczycielki i pomoc. Trzeba się też liczyć z tym, że dzieci urodzone pod koniec roku kalendarzowego we wrześniu poszłyby do szkoły jako pięciolatki.

Spróbujmy sobie wyobrazić wielką, osiedlową szkołę podstawową oczami lekko opóźnionego w rozwoju fizycznym pięciolatka, który np. miał nieszczęście sporo chorować w dzieciństwie: to koszmar. Pójście do toalety na przerwie wymaga samodzielnego przejścia przez korytarz pełen krzyczących i rozpychających się wielkoludów, znalezienie własnej klasy - to wyprawa przez labirynt przestrzeni z rzędami takich samych drzwi, wzdłuż ciągnących się bez końca lamperii pomalowanych farbą olejną. Przeraźliwy dźwięk szkolnego dzwonka osobę dorosłą przyprawia o palpitacje, dla dziecka - może brzmieć jak zapowiedź ostatecznego kataklizmu. Zjedzenie obiadu w szkolnej stołówce - to przygoda na miarę mitycznej wyprawy po złote runo: wymaga odwagi, by nie dać się wypchnąć z kolejki większym i silniejszym od siebie a potem niezwykłej zręczności, by zupę na tacy samodzielnie przenieść do stolika. Nie mówiąc już o tym, że przy okienku trzeba oddać numerek, poświadczający dokonanie opłaty. Oczywiście, część z tych kłopotów jest do przezwyciężenia: numerki może mieć pani, a zajęcia mogą być tak zorganizowane, by najmniejsze dzieci mało stykały się z większymi, ale najpierw trzeba dostrzec problem. Żadna instytucja nie lubi dostosowywać się do potrzeb, woli wymusić oczekiwane zachowania na tych, którzy przekraczają jej progi.

Dzisiejsza szkoła podstawowa, zakrzepła w pewnych formach i przyzwyczajeniach, nie jest organizacyjnie przystosowana do przyjęcia mniejszych dzieci. Nietrudno przewidzieć, że wyrównywanie szans edukacyjnych - co jest celem wcześniejszej scholaryzacji - dla niektórych pociągnie za sobą wręcz przeciwne skutki. Najpierw - trudności adaptacyjne, później - rozwój nerwic i fobii szkolnych lub zachowań agresywnych, nie mówiąc o lawinowym wzroście dysleksji, co rzutuje na całą przyszłość, czy coraz częstszych skrzywieniach kręgosłupa, spowodowanych siedzeniem w za wysokich lub za niskich ławkach. Efekty wczesnego zakończenia nauki historii też łatwo przewidzieć: niezdolność do samodzielnej oceny współczesności i operowanie niedojrzałymi stereotypami.

O edukacji piszą zwykle pedagodzy, którzy z natury rzeczy muszą być entuzjastami edukacji; ja przyznaję z góry, że sama instytucja szkoły budzi moją podejrzliwość. Oczywiście, że szkoła musi istnieć i jest konieczna ze społecznego punktu widzenia, ale i tak zwykle najcenniejsze jest to, czego nauczymy się sami, poza oficjalną edukacją, która standaryzuje, tłumi indywidualność i opiera się na zbyt optymistycznych założeniach, na przykład że można kogoś nauczyć czegoś wartościowego nawet wbrew jego woli. A więc ktoś nie chce uczyć się języka obcego? Nie szkodzi, zmusimy go, poczekamy, na pewno przekona się, że warto, a póki to nie nastąpi - zastosujemy środki przymusu. Jest to problem systemowy związany z instytucją szkoły, która oczekuje dobrej woli ucznia, ale operuje głównie represjami. Tę sprzeczność widać jak na dłoni na etapie gimnazjum. Samodzielne motywacje do nauki i wyobrażenia dojrzewającego człowieka o własnej przyszłości są jeszcze słabe, silniejsze okazują się potrzeby doraźne: zdobycia pozycji w nowej grupie rówieśniczej, imponowania. Najłatwiej imponować czymś szokującym, czyli niedojrzałymi zachowaniami seksualnymi lub agresją. Jeśli grupa porozumie się co do tego, że " być pilnym - to obciach", nauczycielowi jest bardzo trudno o efekty, choćby był merytorycznie bardzo dobrze przygotowany do pracy.

Nie zajmuję się zawodowo oświatą, nie mam najmniejszego wpływu na podejmowane decyzje, wobec tego mogę zadać sobie pytanie: jaki byłby najwłaściwszy system, nie licząc się ani z realiami, ani z interesami różnych grup zawodowych. Nie mówię tu o szkole idealnej - taka nie istnieje, ale warto zastanawiać się, czy nie można by uniknąć przynajmniej części dzisiejszych problemów, tworząc inny system. Wyobrażam go sobie tak: najpierw trzy lata szkoły przygotowawczej, która zakłada, że uczniem jest małe dziecko, które musi bawić się, biegać a siedzenie w ławce to dla niego tortura. Potem - szkoła podstawowa dla wszystkich, a potem - czteroletnia szkoła średnia. Nie taka sama dla wszystkich, ale zróżnicowana, oferująca klasy profilowane, ogólne oraz łączące kształcenie ogólne z ofertą zawodową. W dawnym systemie kształcenia liceum było całkiem dobrą szkołą, tworzącą dodatkowe wartości wychowawcze jak identyfikacja z pewną tradycją. Stosunkowo wczesne znalezienie się w gronie rówieśników dobranych według pewnego profilu zainteresowań i poziomu możliwości pozwalało też na lepsze efekty, niż próba uczenia wszystkich wszystkiego. Nawet dla ich dobra.

Przekleństwem dzisiejszego systemu: 3 lata gimnazjum + 3 lata liceum jest zaczynanie za każdym razem od nowa, przy czym pierwszy rok schodzi nauczycielowi na rozpoznaniu klasy i próbie wyrównania jej poziomu po to, by móc pracować z grupą. Zdolniejsi powinni poczekać, słabsi - podciągnąć się, jeśli oczywiście zostaną do tego zmuszeni przez złe oceny. W ten sposób polska szkoła umacnia swój represyjny i demobilizujący charakter. Jedną z pierwszych rzeczy, których przyszły nauczyciel dowiaduje się na zajęciach z psychologii jest fakt, że wzmocnienia pozytywne działają mobilizująco, a kary - odwrotnie. Po czym, gdy zostaje z dziennikiem i długopisem w ręku, korzysta głównie z drugiej możliwości, bo czuje się bezradny wobec grupy, która stawia opór.

Problem szkoły i problem kultury narodowej w moim przekonaniu ściśle się łączą. Nie chodzi o wciskanie treści patriotycznych, to bardzo powierzchowny punkt widzenia, ale o fakt nauczania w pewnym języku i wczesnego włączenia w zbiorowość. Tu otrzymuje się pewien przekaz i podstawowe instrukcje jak współżyć z innymi i czego możemy w przyszłości oczekiwać. Wrogości czy pomocy? Życzliwości czy chamstwa? Szkoła jest instytucją państwową, a jeśli jej organem założycielskim jest samorząd - tym lepiej, bo jeszcze i społeczną. Szkoła, której się nie da lubić, do której wchodzi się z lękiem - to horror osobisty i patriotyczny skandal.


Skrócona wersja tego tekstu zatytułowana „Nie uczmy wszystkich wszystkiego” ukazała się w „Tygodniku Powszechnym” nr 10 / 2008

home